Największy demotywator w życiu: zobaczyć po przejechaniu 150km, o godzinie 23.00 tablicę: Hel 98.
Dopiero w tedy uświadamiam sobie jaką głupotę zrobiłem, ale wiem też, że nie mam odwrotu.
Aż do Władysławowa jedzie się znośnie. Jest piękna noc, księżyc w pełni oświetla drogę (bo z lampeczkami, trzeba przyznać, krucho). Dopiero po wjechaniu na Mirzeje Helską zaczyna się koszmar. Oczka się zamykają, wszak już 1 w nocy. Droga jest slalomem pomiędzy pijanymi, prawie zasinam nad kierownicą i zjeżdżam na pobocze.
Jest jeszcze ciemno, gdy o 2:44 mijam zieloną tablice świecącą odbitym światłem latarki, na której widnieją wyczekiwane długo słowo HEL. Dostanie się na plaże trwa jeszcze około godziny. Nogi odmawiają posłuszeństwa, ale końcówka jest w pieknym stylu.
Aura wynagrodziła trud. Wschód jest piękny, plażą spaceruje tylko jedna para. Jestem zmęczony i szczęśliwy.
Niestety tuż po tym jak się słońce wzniosło zaczyna padać. I leje jak z cebra przez cały dzień. Reszta dojeżdża ok 11. W przerwach między ulewami jedziemy na cypel i do sklepu. Nuda nawet zapędziła nas do księgarni, gdzie wybraliśmy książki na podróż pociągiem zwracając szczególną uwagę na cenę.
Po 21 odjeżdża nasz pociąg do Krakowa. Transport rowerów do specjalnego wagonu w Gdyni i możemy w końcu iść spać, po 20 godzinach jazdy i 2 godzinach snu nie czuje się najlepiej. Ponoć spałem z otwartymi oczami.