Niedizelny poranek. Zaraz po otwarciu budki kupuje bilet na wejście i ruszam na szlak. A raczej ruszam asfaltem w 10km drogę do parkingu w Bukowcu, gdzie zacznie się kolejny, też 10km odcinek do samych źródeł.
Mam nazbyt optymistyczne założenia, że znajdzie się ktoś, kto wspaniałomyslnie mnie podwiezie, że stopa złapie już po 2km w tamtą i niemal od razu wracając. Gorzko się rozczarowuje, gdy jedyny samochód jaki przejechał to leśniczy. Zabrał, ale kilometr. Upchnał w małej terenówce na jednym siedzeniu z dużym psem. Aż się cieszyłem, że tylko kilometr.
Przed samym parkingiem dogania mnie, teraz wolniutko, bo nawierzchnia kiepska, kolejny samochód - cholera, cz nie mogli jechać te 2h wczesniej, może by mnie podwieźli! Zatrzymują się koło mnie, łyse głowy nie wskazują na zainteresowanie turystycznymi walorami dawnymi posiadłościami Stroińskich.
-Nie wie pan, gdzie tu jest ośrodek wypoczynkowy "Solinka"? W Bukowcu miał być.
-Yyyyy, "Solinka"? Tu? Tu jest koniec świata - tam dalej już tylko granica. - ale rozkładam mapę, żeby spojrzeć.
- GPS pokazuje, że jesteśmy w Bukowcu, tak?
szukam szukam, o jest Bukowiec - pod Polańczykiem. 80km jazdy stąd...
Postój na parkingu i dalej. Na dzień dobry orzeł, ale nie dał się złapac zwykłym obiektywem. Cmentarzyki, polanki, krzaki, las, błoto... Upał już zaczyna doskwierac, a jest przecież 10-11. Najgorzej jest na łąkach, gdzie silne wonie kwiatów i chwastów mieszają się ze sobą w ciężkim, parnym powietrzu tworząc ciężką do wchłonięcia mieszankę. Dość pusto, nie spotykam nikogo aż do źródeł. Nie mam wody - nie niose, wszak w karpatach woda jest, zawsze coś znajde. Znajduje, ale późno, już mi w ustach sucho. Woda z samego źródła też całkiem smaczna.
Zejście idzie jeszcze wolniej. Po pierwsze - upał, po drugie - już zmęczenie, 20km to już sporo, po trzecie - głód (żarcia też nie mam, 2 batony tylko, a taki głodu nie zaspokoi). Po drodze mijam przypięty do małej brzózki rower.
Na 4km przed Tarnawą mam naprawdę dość. Dwa samochody mnei nei zabrały. Straż graniczna teżsię nie zgodziła. Głowa w dół i się wlokę mimowoli właściwie. Pojawiła sie wybawicielka - złota kobieta (ta od rowera przykutego, jak się okazało) życie uratowała, podwiozła pod pole namiotowe. Dziękuje!
Upał był nieznośny - nawet owady które dostały się pomiędzy sypialnie a tropik namiotu nie przetrwały tego dnia. Woda, w której chchiałem schłodzić otwarty na śniadanie dżem była gorąca, a znajdowała się w namiocie...
Pod koniec dnia przychodzi burza - wspaniałe przeżycie, gdy można leżeć plackiem po ciężkim dniu a pioruny walą w koło, rozjaśniają noc, a potężne grzmoty przeszywają ciało.
Zasypiam dziÅ› wczesnie...