Pobudka bladym świtem. Śniadanko i około godizny piątej wymarsz. Poprzedzony incydentem ze spozywaniem alkoholu już o godzinie 5, ale pozostawmy to bez komentarza, wszak czasami milczenie zastepuje wszystkie słowa.
Niestety trzeba było pochodzić po asfalcie, od Krzyżówki aż po Tylicz dreptanie. W moim przypadku zakończyło się pierwszymi otarciami ze strony sandałów. Nie zagoiły się aż do końca tej przygody. Przy okazji pierwszy, dość poważny problem. Zarzucanie cieżkiego plecaka przez Huberta pozbawiło go jednego z ramion plecaka. Wymuszony postój i próby zszycia były jedynie doraźne i trzebaby było je powtarzać, gdyby nie zbawienna super-mocna nić Anki, która dotarła do nas dopiero następnego dnia.
Pierwsze zgubienei szlaku na stoków Dzielca, wzrastające zachmurzenie, moja pesymistyczna postawa i nieopuszczające nastroje.
Rozbijając obóz natrafiliśmy na pierwszego turyste przemierzającego Beskid Niski. Gdy nas spostrzegł chciał iść już inną, niewłasciwą drogą graniczną. Nie ma sie w sumie co dziwić -każdy przestraszyłby się 6 osobowej grupy, w której na dodatek był jeden łysy...
Na miejscu obozu, w środku lasu sprawdziły się czarne wróżby - zaczyna padać deszcz.Szybka kolacja, jedzona z resztą z ziemi przez samą kucharke, w dostatecznej ilości i ciepła - to główne zalety tej strawy.
Uparłem się aby przespać się w improwizowanym szałasie, mimo licznego głośnego podważania mojej rozwagi wziałem siekierkę i po pół godzinie miałem już posłanie jak się okazało znacznie lepsze od tego, w którym spali główni krytycy tego pomysłu - moje przynajmniej nie przemokło:P w padającym przez całą noc deszczu.
I tak minał wieczór i poranek, dzień drugi.