Nocleg w lesie udany. Miękki mech doskonale służył za posłanie. Jak powiadał przy sniadaniu koń, kilkanascie metrów od mojego legowiska węszył nad ranem dzik, nie wpadł na śniadanie, więc nie ma o czym pisać.
Śniadanie połączone (o zgrozo, znów!) z łataniem czyjejś dętki...
Ustawiliśmy się idealnie - zaczynamy od długiego zjazdu. Mijamy parę jeszcze małych czeskich mieścin, w jednym miasteczku błądzimy. zatrzymujemy się jeszcze na maly popas - to już nie te lata, już po 4 dniach cięzko się pedałuje, szczególnie z tak ciężką przyczepką. Wyrzucamy co zbędne (a moja sentymentalna dusza buntowała się, na wyrzucenie starej, przetartej opony) i powoli jedziemy pod górę. Jakiś czas droga prowadzi nas równolegle do granicy, o kilka metrów od niej.
Ojczyzna nie wita nas jednak miło, a wietrznie. Cała droga do Kłodzka to katorga. Wiatr w twarz nie pozwalał rozpędzić się powyżej 20km/h - bardzo dołujące przeżycie, zmęczenie narasta, ból kolan też. Do tego osa, która upaliła młodszego z Koni... wszystko to się złożyło na decyzje o powrocie - do docelowego Wojcieszowa jeszcze kilkadziesiąd kilometrów - nie dla mnie już takie maratony.
Rozdzielamy się, ja mam pociąg dopiero o 20, Konie już jadą pociągiem do Wojcieszowa, ja plątam się po mieście zostawiając rower pod opieka jakiejś ekspedientki w dworcowym sklepiku. Miasto ładne, ale z góry. Niewiele już dziś z niego pamiętam.
Potem pociąg, zasypiam w przedziale konduktorskim wraz z rowerem. Budzi mnie obsługa pociągu we Wrocławiu. Tam przesiadka - jeden peron remontują, cholera wie, skąd odjedzie mój pociąg. Dostałem się jednak do niego. Tłok, ale siedze, nawet blisko rowera, w przedziale z ludźmi wracającymi z woodstocku... a przed nami cała noc.