Szliśmy przez błota, kamienie, lasy, pola, nawet kawałek asfaltu, troche przyśpiewując, troche żartując, odganiając setki much, innych, nieznanych nam ale uciążliwych owadów. Na umówionym miejscu spotkania z resztą (prawie wszystkimi) uczestników wycieczki byliśmy oczywiście za wcześnie. Cóż więc robić, jak robić nie ma co? Trzeba sobie znaleźć alkohol!
Na poczatek eksperymentalny miód z domu pszczelarza w Kamiannej, oceny tego trunku były rozbieżne, najbardziej dyplomatycznym rozwiazaniem będzie napiasnie, że był miodzio. Szczęściem odnaleźliśmy sklep w wiosce i przenieśliśmy tam swoje graty i dokonaliśmy zakupów najbardziej niezbędnych rzeczy (czyt. piwa). Mając wiele czasu i ograniczoną tolerancje, dla zabicia czasu jeszcze kupiliśmy z wierszokletą Adamem po zeszyciku i rozpoczęli ich zapisywanie.
Sprowokowany zakładem, z któego potem Adam w sposób dalece niehonorowy wycofał się, zmuszony byłem udowodnić swej wartości i duszkiem piwo w ilości 500ml spożyć. Pogorszyło to nieco stan świadomości...
No ale w końcu przyjechała reszta ekipy i przywiozła nam plecaki z którymi mieliśmy chodzić przez kolejne dni. Sprzęt nas przeraził i wgniótł w ziemie. A tu jeszcze trzeba było znaleźć jakieś mijesce na nocleg... obciążeni i co gorsza - nietrzeźwi, poszliśmy w górę stoku narciarskiego w Kamiannej aby rozbić się pod jego górną stacją. To krótkie podejście ze względu na zaistniałe okoliczności wspominam jako najtrudniejsze w całej trasie.
U góry rozbicie obozowiska, prezentacja nowego namiotu Adama - tzw koła i powierzchowny zachwyt szybkością jego rozkładania. Coś na ząb i spać. Jutro pobudka wczesną porą.
Jak mówią świadkowie, w okolicach namiotów coś się w nocy kręciło. Jak o poranku stwierdził jedyny w grupie myśliwy zapewne był to psiegowiec (takie źwierze o jednym oku i dupie z boku)...
I tak minał wieczór i poranek, dzień pierwszy.